Akcja toczy się powoli, w charakterystycznym dla tego typu produkcji leniwym rytmie. Mamy trochę slapsticku (dzieci zastawiają na ojca pułapki, mające obnażyć jego maskaradę) oraz komediowego qui
Polski tytuł filmu "Mikołaj w każdym z nas" brzmi zarazem niczym podsumowanie wspólnotowego ducha świąt, jak i przewrotny komentarz do faktu, że Mikołaj w rzeczywistości nie istnieje i każdego z rodziców czeka kiedyś próba podszycia się pod niego. W rzeczywistości norweska komedia familijna nazywa się przecież dużo banalniej: ot, "Stolarz Andersen i Święty Mikołaj". Polskie tłumaczenie jest jednak o tyle trafne, że jakoś tam podsumowuje fabułę filmu, który - prawem wszystkich komedii świątecznych - piętnuje ambiwalentny potencjał Bożego Narodzenia. Oto święto, które potrafi tyleż zjednoczyć, co skłócić.
Pan Andersen chce tylko celebrować ducha Gwiazdki, ale jakoś nie spotyka się ze zrozumieniem otoczenia. Od dziecka zapatrzony w postać Mikołaja, co roku stara się, by Wigilia była dla jego rodziny prawdziwym wydarzeniem. Na dachu domu organizuje więc lądowisko dla sań, przezornie przetyka komin, by zmieścił się w nim pewien brodaty dżentelmen, skrupulatnie fałszuje obecność skrzatów w okolicy i - oczywiście - szykuje się do samodzielnego odegrania roli Mikołaja. Sęk w tym, że dwójka jego starszych dzieci dawno już straciła złudzenia i toczy z ojcem regularną walkę o duszę najmłodszego synka, który jeszcze wierzy w rumianego gościa z bieguna północnego. Żona Andersena tymczasem ma już dość kolejnych wybryków męża, który a to zakopci cały dom, a to utknie w kominie, a to stłucze pamiątkową zastawę. Czyżby rodzinę Andersenów czekały święta bez Mikołaja?
Andersen, zafiksowany, by uszczęśliwić wszystkich za wszelką cenę - nawet po trupach - kojarzyć się może nieco z Clarkiem Griswoldem z pamiętnego "W krzywym zwierciadle: Witaj, Święty Mikołaju". Ale grający głównego bohatera Trond Espen Seim to żaden Chevy Chase (to nie zarzut), a "Mikołaj w każdym z nas" to nie jakiś Chase’owski teatr satyrycznego absurdu, a pokrzepiająca komedia dla maluchów. Akcja toczy się powoli, w charakterystycznym dla tego typu produkcji leniwym rytmie. Mamy trochę slapsticku (dzieci zastawiają na ojca pułapki, mające obnażyć jego maskaradę) oraz komediowego qui pro quo (w domu Andersenów pojawia się prawdziwy Mikołaj i wszyscy biorą go za nieszczęsnego stolarza). To jednak bardzo stonowane eksplozje humoru: świąteczna herbatka z miodkiem, która dzieciom powinna wystarczyć, ale rodziców zapewne zapędzi w objęcia zimowego snu.
Nie wszystko jednak miodek. Film Terjego Rangnesa trochę rozczarowuje wizją rodziny, w której ojciec jest pracującym na chleb sympatycznym marzycielem, a żona - krzątającą się po kuchni strażniczką domowego ogniska, która piętnuje wszelkie przejawy mężowskiej fantazji. Kiedy cudownym zbiegiem okoliczności nasz bohater trafia osobiście do domu prawdziwego Mikołaja, okazuje się, że i tam panuje patriarchat: Święty hula sobie po świecie, a pani Mikołajowa potulnie siedzi z dziećmi. Mały widz ogląda to potem i utrwala sobie, że adekwatny prezent dla płci żeńskiej to chochelka do zupy, a dla męskiej - sanki.
Wyjąwszy jednak ten szczegół, sam pomysł nieoczekiwanej zamiany miejsc jest tu bardzo interesujący. Andersen spędza bowiem wieczór wigilijny u Mikołaja, Mikołaj z kolei - u Andersena. I tu niespodzianka: stolarz okazuje się być równie atrakcyjny dla swoich współbiesiadników, co rozdający prezenty baśniowy brodacz. Dzieci Świętego są bowiem znudzone Mikołajem; mają go przecież na co dzień. Paradoks: film pod tytułem "Mikołaj w każdym z nas" pokazuje, że to nie Mikołaj jest sednem świąt. A dobry prezent to ten wręczony z sercem - a nie ze sztuczną brodą.
Rocznik 1985, absolwent filmoznawstwa UAM. Dziennikarz portalu Filmweb. Publikował lub publikuje również m.in. w "Przekroju", "Ekranach" i "Dwutygodniku". Współorganizował trzy edycje Festiwalu... przejdź do profilu